Tam i z powrotem / reż. Wojciech Wójcik
w cyklu "Przywrócone arcydzieła"
Termin → 26.03.2019
Miejsce → Kino MOS
Godzina → 19:00
Bilet → 12 zł
GOŚĆ: JANUSZ GAJOS
Tam i z powrotem to film sensacyjny z polityczno-obyczajową nadbudową. Jego akcja rozgrywa się w Łodzi w latach 60. Obraz, mocno osadzony w realiach tamtej epoki, znakomicie oddaje jej atmosferę. Janusz Gajos gra w filmie Tam i z powrotem wybitnego chirurga Andrzeja Hoffmana. Podczas wojny mężczyzna był łącznikiem AK w Anglii, skąd został przerzucony do Polski. Po nieudanej ucieczce z kraju trafił do aresztu. Wolność odzyskał dzięki amnestii w 1956 r., ale nadal pozostaje pod stałym nadzorem SB. Nie wolno mu opuścić kraju, a w Anglii została jego żona Judy i córka. Wkrótce Andrzej dowiaduje się, że obie bliskie mu kobiety wyjechały do Australii. Pewnego dnia bohater obrazu Tam i z powrotem odkrywa, że jednym z jego pacjentów jest dawny znajomy z AK, Piotr Klimek nazywany Jurkiem (w tej roli Jan Frycz). Życie chorego może uratować tylko operacja za granicą. Obaj mężczyźni postanawiają uciec z kraju. Potrzebują jednak do tego dużej ilości gotówki i fałszywych paszportów. Aby zdobyć pieniądze, dokonują napadu na bankowy konwój z pieniędzmi. Podczas akcji zostaje ranny ochroniarz. Mężczyzna trafia do szpitala i to Hoffman ma go operować. Chirurg staje przed trudnym wyborem etycznym. Mężczyzna bowiem jest jedynym świadkiem przestępstwa. Jego życie leży w rękach Andrzeja.
Reżyseria:
Wojciech Wójcik
Obsada:
Janusz Gajos (Andrzej Hoffman), Jan Frycz (Piotr Klimek vel Jurek), Edyta Olszówka (Krystyna, partnerka Piotra), Mirosław Baka (aluciarz Wiesław Król), Olaf Lubaszenko (porucznik Niewczas), Krzysztof Kołbasiuk (ordynator szpitala), Tomasz Błażejczyk (lekarz pogotowia), Sławomir Orzechowski (ksiądz Józef), Waldemar Błaszczyk (oficer wydziału paszportowego), Paweł Burczyk (młody lekarz)
Łukasz Maciejewski, SAMOTNIK Z WYBORU o aktorstwie Janusza Gajosa ("Film")
Niepokonany. W czasach sprzedawania prywatności w odcinkach na łamach tabloidów, trwonienia talentu w serialach albo na tanecznym parkiecie, Janusz Gajos pozostaje jedną z ostatnich już redut aktorskiej wyjątkowości. Udowadnia że karierę zawodową można budować inaczej. Wyłącznie rolami, a nie codzienną spowiedzią z (nie)udanych ról życiowych.
Dziesiątki ról, setki wspomnień: zawadiacka diastema Janka Kosa i berecik z antenką Tureckiego, przepocona koszulka Michała Szmańdy z „Wahadełka” Bajona i matowe spojrzenie majora Kąpielowego z „Przesłuchania” Bugajskiego, wreszcie banalny, trochę poplamiony wódką, żółty szalik z pięknego filmu Janusza Morgensterna. Gajosowi było w nim do twarzy. Znakomitemu we wszystkim znakomicie.
Nie sposób go przeoczyć: przykuwa uwagę nawet grając najbardziej pospolite typy, albo występując w słabych filmach. Jest zbyt świadomy swoich możliwości, żeby można było umieścić go w ściśle zdefiniowanym tunelu interpretacyjnym, albo przyporządkować do jednego tylko typu ról. Nie ma fizjonomii amanta i drania, a jednak potrafi zagrać jednego i drugiego. Zagrać - a zatem siłą aktorskiej mimikry przekonać wątpiących, że w tej profesji można udawać życiorysy równoległe, z lepszym lub gorszym rezultatem wcielać się w cudze biografie, ale można także – to przypadek Gajosa – stawać się portretowanymi. Przejmować nie tylko ich twarze, ale także ból, marzenia, strach i nienawiść. Całą gamę sprzecznych uczuć. Gajos osiągnął na tym polu mistrzostwo. Bez podpórki w osobie reżyserskiego guru, któremu byłby wierny, aktor w swojej w gruncie rzeczy samotniczej aktorskiej drodze, niejeden raz udowodnił, że stać go na wszystko.
Z nielicznych wywiadów, których udzielił, wiemy, że nie lubi zarówno egzaltowanego, krytycznego pustosłowia na własny temat, jak i niemądrych wycieczek autobiograficznych. Jest bowiem aktorem w starym stylu, dla którego jedynym obowiązującym językiem artystycznej komunikacji z widzem jest teatralna scena, albo filmowy plan; bo aktorstwo to sprawa serio. W tym znaczeniu Janusz Gajos jest beneficjentem tego samego artystycznego rodowodu, co Mikołajska, Holoubek, Łomnicki, Komorowska, Zapasiewicz, Trela, Frycz. Samotnicy z wyboru.
Zarówno w teatrze, jak i w kinie, aktor unika zadań zbyt łatwych, oczywistych. Aktorską osobowość definiuje poprzez krańcowo różne role: komediowe, tragiczne, ambiwalentne. Jest także mistrzem detalu. Myśląc o Gajosie, natychmiast wydobywamy z pamięci dziesiątki jego mimicznych pasaży, gestów, tików – rysowanych, zwłaszcza na scenie, grubą kreską, ale nigdy nieocierających się o karykaturę. Bo Janusz Gajos po prostu dobrze wie, kiedy trzeba wyciszyć emocje, zamilknąć. Dość powiedzieć, że najważniejszą filmową kreacją Janusza Gajosa w ostatnich kilkunastu latach był lichwiarz w „Łagodnej” Dostojewskiego w reżyserii Mariusza Trelińskiego.
- Ludzie, miłujcie się – kto to powiedział? – pytał, stojąc przy trumnie żony, grany przez Gajosa właściciel lombardu. Ten zdymisjowany oficer kupił szesnastoletnią dziewczynę od ciotek-sekutnic. Biedą i skąpstwem próbował zabić w niej godność. Bezskutecznie. Łagodna wybrała samobójczą śmierć, samotność we dwoje była dla niej wyzwaniem zbyt ciężkim, żeby potrafiła temu sprostać. Bohater, zamknięty w dusznym pokoju z ciałem ukochanej kobiety, snuje spowiedź z przeklętego życia. Każda minuta monologu jest torturą, o której świadczą krople potu spływające po twarzy mężczyzny. Lichwiarz w wykonaniu Gajosa nie poddaje się jednoznacznej ocenie. Proste przełożenie, że dziewczyna, kupiona niczym sprzęt, była aniołem, on zaś katem, nie wydaje się uzasadnione. - Jakże ja zostanę tutaj sam? – pyta daremnie. W finale filmu, powracający uporczywie obrazowo-dźwiękowy motyw topniejących kostek lodu, zamiera. Na dłoni lichwiarza znika ostatnia kropla, następnej już nie będzie. Nie będzie też Łagodnej. W ogóle niczego nie będzie.
(...)
Próba zamknięcia aktorstwa Janusza Gajosa w krótkim szkicu, wydaje się skazana na niepowodzenie. W przypadku tego artysty każde analityczne „tak”, spotyka się z interpretacyjnym „nie”. Podczas długiej kariery zbyt często udowadniał, że nie ma takiego hasła, epitetu lub określenia, którym można by zamknąć jego artystyczną drogę. Gajos to paradoks.
Nie sprzeniewierzając się koncepcji scenariuszowej czy reżyserskiej, obdarowuje swoich okrutnych bohaterów rysem tragicznym, lub tragikomicznym. W kilkusekundowych mikrosytuacjach, pokazuje że zło wpisane w ich charakter jest jedynie ekwiwalentem innych, być może szlachetniejszych emocji, które w odmiennych okolicznościach mogłyby zwyciężyć. Kiedy grał Makbeta w spektaklu Mariusza Trelińskiego, wydawało się, że postać ta, obwarowana dziesiątkami teatrologicznych analiz i reżyserskich konceptów, nigdy nie była aż tak ludzka, zawstydzająco banalna. Jego Carter w „Sympatico” Sheparda w reżyserii Mariusza Grzegorzka, stawał przed widzami najpierw jako bardzo z siebie zadowolony milioner, żeby podczas długiego teatralnego wieczoru, precyzyjnie pokazać, że pewność siebie była w istocie pozorowana. Bo Carter to ludzki wrak: grzeszny i cierpiący.
Jeżeli zatem jakakolwiek psychofizyczna cecha aktorstwa Janusza Gajosa wydaje się stała, jest nią trudno definiowalna nerwowość. Bohaterowie Gajosa: zamknięci w sobie, albo rubaszni i pełni wdzięku, zdystansowani lub pochmurni, wydają się postaciami, których przerasta status quo. Uparcie próbują czegoś więcej. Zmieniają miny, wyciągają (chowają) rewolwer, uparcie przecierają brudne szkła okularów. Są znerwicowani, nie potrafią żyć samotnie. Nawet w monodramach aktor potrzebuje balansu: spotkania ze wzrokiem widza, albo z postacią dramatu, w której spojrzeniu może się odbić. Jest aktorsko wręcz uzależniony od partnera. Tak jakby bliskie było mu zdanie Emmanuel Lévinasa – „ani chwili nie mogę zostać w spokoju sam ze sobą”. Być może w tym zdaniu kryje się również inna charakterystyczna cecha Janusza Gajosa. Ten urodzony indywidualista i samotnik, inaczej niż na przykład Łomnicki, znakomicie odnajduje się w zespole. W wieloobsadowych przedstawieniach niemal zawsze wygrywa swoją odrębność, nie przeszkadzając jednak niepodległości rozwiązań kolegów. On gra fair. Zawsze.